wtorek, 8 marca 2016

No więc, wróciliśmy do Ise.

Wczoraj było bardzo ciepło, mgliście i parno. Rano poszłam na pocztę, wlazłam pod niewielka górę i cała płynęłam. Niepotrzebnie się malowałam, bo po 5 minutach nic z tego wspaniałego makijażu nie zostało. Mgła była na tyle duża, że nie zauważyłam poczty, to znaczy trzeba zacząć od tego, że poszłam w złą stronę. Czułam, że coś jest nie tak, więc podeszłam do pana robotnika i zapytałam, gdzie jest poczta. Tylko z Japończykami jest taki problem, że kiedy podchodzi do nich obcokrajowiec i nawet jeśli mówi do nich po japońsku, to oni wpadają w kompletną panikę. Zaczynają się pocić i zapominają języka w gębie, a potem przepraszają. Także na pocztę nie trafiłam. Taka nic nieznacząca dygresyja.

W każdym razie, nie była to najlepsza pogoda na zwiedzanie portu i podróż łódką. Okazuje się jednak, że zamglony port może być urokliwy.


Tak sobie chodziliśmy. Bardzo ładne malunki na murach. Chodziliśmy po tym miasteczku portowym i oglądaliśmy miejsca, w których były kiedyś ładne budynki, a teraz ich nie ma, bo zniszczył je tajfun. Muszę przyznać, że nie jestem fanką oglądania miejsc, które były ładne, a teraz nie są i słuchania o tym, jak ładne były, no ale taki już mój los...



Taką łódeczką sobie pływaliśmy po rzecze Setagawa. Było miłomiło i chłodno.


 To port.

I to też port.


To miejsce, w którym panowie wytwarzają gwoździe, używając tradycyjnych technik. Tylko takie bowiem gwoździe mogą być używane do odbudowywania świątyni. Bo jak wcześniej wspominałam lub nie, Ise jingu jest budowana na nowo co 20 lat, bo ma być wiecznie młoda. Ale musi być budowana w taki sam sposób jak setki lat temu. To całkiem niesamowite.
 


Przy porcie jest oczywiście jakaś mała świątynia. Po drodze spotkaliśmy dzieci, które krzyczały do nas różne rzeczy. Potem Tamada-san im powiedział, że my je rozumiemy, ale nie przeszkodziło im to w zagadywaniu. Dzieci japońskie są bardzo bezpośrednie, ciekawskie i zabawne, jak to dzieci. Najbardziej zainteresowane były naszym czarnoskórym kolegą z dredami i nie omieszkały skomentować jego wyglądu. To dziwne, że potem przeradzają się w takich sztywniaków. Podporządkowują się każdej zasadzie bez pytania. 


To kawałek tej świątyni.

To by było na tyle, jeśli chodzi o wczoraj.
Dzisiaj natomiast mieliśmy ciekawe zajęcia praktyczne. Wpuścili nas do pawilonu, do którego mają wstęp tylko shinto-ludzie, czyli księża/mnisi i przyszli księża/mnisi. To pomieszczenie, które możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej, to świątynia do ćwiczeń. Jest w środku budynku i cała jest sztuczna. Shinto-ludzie uczą się tam składać pokarmy w ofierze bóstwom (pokarmy są sztuczne na potrzeby ćwiczeń itp.). To bardzo miłe, że zrobili im takie miejsce do ćwiczeń. 


Nawet mają taką tablicę, na której zaznaczone są miejsca, kto gdzie powinien stać, podczas poszczególnych obrządków. Supercool!


To ksiądz/mnich, który nam dzisiaj towarzyszył. W ręku trzyma gigantyczny klucz do świątyni. Nie umiem Wam wytłumaczyć jak ten klucz działa. Chodzi o to, że dzięki haczykowi na końcu, można od zewnątrz zamknąć świątynię od środka. To chyba nie ma sensu, ale ja naprawdę wiem, jak to działa, tylko nie wiem, jak to wytłumaczyć.


Kolejny punkt programu: zakładanie kimon obrzędowych. Tak sobie czekam.


Ksiądz szykuje spodnie dla jednego z naszych kolegów. Jeśli chodzi o długość, to te spodnie są uniwersalne. Mają specjalne sznureczki, które pozwalają je tak sprytnie podwiązać.


To ja, walczę z kokardą. Przegrałam tę walkę, bo tato nauczył mnie wiązać kokardę tylko na bałwanki. A tu trzeba było inaczej.


No a tak wyglądamy już piękni, zdrowi i gotowi!
Dopiero po 20 minutach sesji zdjęciowej Shinto-ludź powiedział nam, że tych wachlarzy to w sumie zazwyczaj się nie otwiera. Ale chyba nie był zły...


pozdrowionka.


niedziela, 6 marca 2016



Weekend był męczący. Nogi mam jak z waty, ale było warto. Niestety w Kioto spędziliśmy tylko 5h i nie zobaczyliśmy najważniejszych rzeczy, jak chociażby kinkakuji, bo podążaliśmy drogą shinto. Na początku odwiedziliśmy świątynię Yasaka jinja. Oprowadzał nas taki sympatyczny mnich. W sumie nie wiem czy to mnich czy shinto ksiądz. Trudno znaleźć polski odpowiednik.
Japończycy to nie najpiękniejszy gatunek. Ale Ci dwaj mnisi, którzy nas odprowadzali w Kioto i Narze byli niczego sobie. Taka marnacja dobrych genów...


To miejsce, które jest taką świątynną tablicą sponsorów. Proszę jak ładnie można się pokazać. Tylko trzeba mieć dużo piniążków.


Co robią te panie? Szukają szczęścia hehe. Za 100 jenów można kupić tak zwane omikuji, czyli wróżbę. Na kawałku papieru będzie napisane, czy bedziesz mieć szczęście czy pecha. Jeśli pecha to trzeba przywiesić ten papierek na takim płotku i pech sobie pójdzie. 


To ja w Yasuka jinja. Mnich/ksiądz zaproponował nam wejście do głównego pawilonu. Do domu bóstwa Susanoo. Oczywiście nie mogliśmy wejść do "pokoju" kami sama, ale byliśmy tak blisko jak się da. Zaraz za ścianą. Zwykli śmiertelnicy tak nie mogą. Tylko mnisi itp. Miło że nas zaprosili, szczególnie, że Susanoo był super kami. Polecam o nim poczytać.


Kioto. Takie widoki tylko niedaleko Arashiyama. Pogoda wspaniała. Żyć, nie umierać.  


Kolejny punkt wycieczki świątynia Tenryuuji. W kompleksie piękne ogrody w tym las bambusowy. Jedna z tych rzeczy, ktore trzeba zobaczyć. Must see in Japan.


Tak sobie kwitnie. Drzewo. A u Was co?



No i wcześniej wspomniany las bambusowy. Dużo ludzi, bo weekend. Miło by było się tak przechadzać bez tych wszystkich skośnych.


No i przybywamy do Nary. Kolacja, nomihoudai, wieczorny spacer i karaoke. Bardzo udany wieczór. 


Tak sobie spaceruje. 


Niedziela. Rozpoczynamy od wizyty w chramie shintoistycznym Kasuga Taisha. Zbudowano go w VIII wieku i mieszkają tam 4 kami sama. Może nie wiecie, niewykształciuchy, ale Nara była pierwszą stolicą Japonii. Dlatego wszystko jest tam stare.


W Narze wszędzie są jelenie. Wszyscy je karmią i pod koniec dnia są tak grube, że odmawiają. Przynajmniej wiedzą kiedy przestać... nie to co niektórzy. Jelenie są jak święte krowy w tej Narze. Trzeba je przepuszczać przez ulice. Kilka jeleni i korek murowany. 

A poniżej kilka zdjęć z Kasuga Taisha.






Zostałam królową jeleni, na chwilę. Wszystko było dobrze, dopóki jeden malec nie przywalił mi w pupę z bańki, bo dostał mniej niż inni. No nic. Walczył o swoje. Szanuję to.


Tak sobie odpoczywam na ławeczce w wolnym czasie.


A potem jem superpysznego loda z kurogoma, czyli czarnego sezamu. Dobry, bo słodko słony. Te lody, to tylko w Narze. Polecam. Rozesłaniec 


Czas na Todaiji. To największa drewniana budowla na świecie. W ŚRODKU mieszka Wielki Budda. Wielki nie bez powodu. Posąg ma ponad 16 m wysokości. Robi wrażenie. True story.


Budda mówi cześć 


Czas na ostatni przystanek naszej wycieczki. Jedna z najstarszych świątyń buddyjskich wzniesiona na początku VII wieku - Horyuuji. Niestety główny pawilon był w trakcie restauracji. Czy jak to się mówi, wiec zdjęć nie zobaczycie. Ale jest coś takiego jak Google. 



Tym pięknym zdjęciem się z wami żegnam. Dzisiaj kolejny dzień i Ise.


piątek, 4 marca 2016

Tofuya, która nazywała się po prostu
Wydawałoby się, że tofu nie ma smaku i powinno być dodatkiem do jakiegoś makaronu, zupy czy czegoś.
Jednakże tutaj w każdym daniu, to właśnie tofu było głównym składnikiem.
Wszystko pięknie podane, smaczne i zapewne drogie. Doświadczenie ciekawe. Ale za taką cenę raczej bym go nie powtórzyła. Wystarczy raz a dobrze.

Przyszliśmy i czekał na nas zastawiony stół. Każdy miał zupę miso, namatofu (czyli tofu surowe, nieobrobione, ale doprawione), bardzo śmieszne gęste mleko, które trzeba wypić na raz.


Pomieszczenie, w którym siedzieliśmy było ładne, a widok za tradycyjnymi przesuwanymi drzwiami shouji jeszcze ładniejszy.

Do zupy miso dostaliśmy mały zestawik sushi, wodorostów i marchewek.
Po lewej w  białej miseczce tofu.


Po pewnym czasie przyszła pani i każdemu pod garnuszkiem podpaliła jakąś hiperszybko i mocnopalacą się świeczkę. świeczka była naprawdę niesamowita, bo tofu w garnuszku po chwili zaczęło wrzeć. 



Wyglądało tak. Trzeba było je ciąć za pomocą hashi (pałeczek) i dzięki specjalnej łyżce przekładać do zupy miso. 


Potem dostaliśmy szaszłyki z tofu. Podejrzewam, że to było grillowane tofu z sosem miodowo-sezamowym.



Później coś lżejszego ninjin tofu, czyli tofu marchewkowe z serii kisetsu no tofu. Kisetsu to pora roku. Jedzenie w Japonii jest bardzo mocno związane z porami roku, a jako, że tu już zaczyna się wiosna to i są marchewki. Było bardzo smaczne, przypominało mi kaszkę mannę, którą zawsze przygotowywała mi Babcia Henia.


Koljenym punktem programu było tofu smażone. Chyba najsmaczniejsze ze wszystkich. 



 Oczywiście cały czas popijaliśmy piwko: Kirin i Asahi. No i później ciepłe sake.


Na koniec zjedliśmy lody z tofu, które były przepyszne!
 A to widok z okna.



 Tak właśnie sobie jem w Japonii.
Jutro wycieczka do Kioto, pojutrze Nara.

no to nara. hehe